- Wydarzyło się to cztery lata temu. Nie pamiętam dokładnie, w którym miesiącu, ale było to wiosną. Karetka zabrała mojego syna do szpitala z podejrzeniem o atak wyrostka robaczkowego - opisywała w styczniu 2005 r. Teresa Grigorowicz, mieszkanka Grodna na Białorusi.
Witek - syn Teresy Grigorowicz trafił do szpitala nad ranem. Akurat była zmiana personelu medycznego. Musieli czekać na korytarzu. - Witkowi pobrano krew do badań. Mój syn, choć zazwyczaj cierpliwy, był wtedy nie do poznania. Wydawało mi się, że zacznie krzyczeć z bólu - relacjonuje matka chłopca. "Mamo zawołaj doktora, pospiesz się" - prosił, zwijając się z bólu.
Lekarz, który wkrótce przyszedł stwierdził, że przyczyną boleści nie jest wyrostek robaczkowy. Obejrzał chłopca i zawyrokował, że wymaga hospitalizacji. - Postanowiłam zdjąć z syna wierzchnie ubranie - mówi Teresa Grogorowicz. - Chciałam, żeby jak najszybciej przyjęli go do szpitala i dali mu jakieś środki przeciwbólowe. W wewnętrznej kieszeni kurtki Witka, wśród innych szpargałów, znalazłam modlitwę i poprosiłam Witka, by ją przeczytał - opisuje. Chłopiec nie chciał jednak nawet na nią spojrzeć. Wyglądał bardzo źle.
- Pomodliłam się wtedy sama, może nawet nie przeżegnawszy się i nie wypowiadając modlitwy na głos - mówi Teresa Grigorowicz. Kobieta dobrze pamięta, co działo się chwilę później: - Wydarzyło się coś niezwykłego. Najpierw Witkowi zrobiło się bardzo zimno. Musiałam przykryć go swoim i jego ubraniem,. Za kilka minut stwierdził, że wszystko jest już dobrze: "Nic mnie nie boli" - powiedział uspokojony. Nalegałam jednak, żeby został w szpitalu i poddał się dokładniejszym badaniom.
Następnego dnia Witek opuścił szpital. Wyniki wszystkich badań były dobre. - Jestem pewna, a nawet i w tamtym momencie nie wątpiłam, że mój syn został uzdrowiony za wstawiennictwem o. Leona Jana Dehona, dzięki odmówionej przeze mnie modlitwie - twierdzi Teresa Grigorowicz.
fd