Słowo krzyż w powszechnym użyciu ma dwa znaczenia. Jedno to oczywiście narzędzie męki Zbawiciela naszego. Drugie, to synonim cierpienia. W swojej nieskończonej miłości, owego pamiętnego dnia, wziął Jezus
na swe barki ciężki drewniany krzyż, zaniósł go na szczyt Kalwarii i umarł do niego przybity.
Za swojego ziemskiego życia Jezus powiedział: ,,Kto chce iść za rnną, niech zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i niech mnie naśladuje" (Mt 15,24).
Ludzie żyjący jedynie duchem doczesności nie rozumieją mowy Chrystusa. Według nich, życie powinno stale dostarczać człowiekowi coraz nowych przyjemności. Unikają wszystkiego, co wymaga ofiary, poświęcenia. Ci, natomiast, którzy opowiedzieli się za Chrystusem, powinni pojmować życie, jako czas przygotowania do szczęścia wiecznego. Chcąc iść za wskazaniami Chrystusa, musimy iść drogą wyrzeczeń, samozaparcia, musimy, innymi słowy, nieść swój krzyż. Te krzyże bywają różne: choroby, upokorzenia, dokuczliwe ubóstwo, nieporozumienia, rozczarowania, utrata najbliższych...
Dusze początkujące w życiu duchowym, kiedy wszystko idzie po ich myśli są często przekonane, że bardzo kochają Boga, gotowe wołać: „Panie, jakże jesteś dobry, nigdy Cię kochać nie przestanę". Kiedy jednak przyjdzie próba, doświadczenie, znika gdzieś ta ich miłość i bliskie załamania żalą się: ,,Boże, dlaczego tak mnie traktujesz? Zapomniałeś o mnie? Taka dla mnie nagroda za moje modlitwy?" Nie rozumieją, że tam, gdzie jest krzyż, tam również jest Jezus.
Cierpienie chociaż przykre dla ludzkiej natury, jest jednak bardzo pożyteczne i trzeba je sobie cenić. Odrywa nas od rzeczy ziemskich, przypomina nasze ostateczne przeznaczenie, oczyszcza duszę, pomaga odpokutować popełnione grzechy, pomnaża nagrodę w niebie. Wbrew powszechnemu przekonaniu cierpienie może być nawet źródłem duchowej radości. Doświadczali tego często święci, którzy umieli cierpieć.
Gdy nam ciężko, powinniśmy się więcej modlić. Jezus wie najlepiej kiedy nas nawiedzić cierpieniem, a kiedy od niego uwolnić. Nie doświadcza nas nigdy ponad nasze siły. Gdy dodaje cierpień, dodaje równocześnie siły. Zdajmy się na Jego wolę. On pragnie zawsze tylko naszego dobra. Pamiętajmy też o danej nam obietnicy: „W smutkach będę dla nich pociechą".
Tu moja Kalwaria
Aniela Salawa urodziła się w Sieprawiu koło Krakowa 9.IX. 1881 r. W rodzinie było jedenaścioro dzieci, niektóre z nich bardzo wcześnie zeszły ze świata. W domu nigdy nie było za dużo chleba. Mając lat szesnaście, za przykładem swej starszej siostry, opuściła Anielka dom i poszła „na służbę" do Krakowa.
Niełatwe jest życie ..służącej". Aniela stale musiała być gotową znosić kaprysy swoich chlebodawców, upokorzenia, posądzenia. Wszystko to znosiła w duchu pokory, w radosnym oddaniu się Bogu.
Gdy po latach takiej służby zapadła na różne choroby i sił jej do pracy zabrakło, zgłosiła się do szpitala św. Zyty. Wkrótce usunięto ją jednak stamtąd i powiedziano, że jest zdrowa, tylko udaje chorą. Wtedy wynajęła sobie nędzną, zawilgoconą izbę w suterenie. Koleżanki - służące dostarczały jej żywności i pomagały ile mogły.
Bóg doświadczył Anielę bardzo wielu chorobami. Cierpiała na gardło, na gruźlicę płuc, raka żołądka, częściowy paraliż jako skutek stwardnienia rozsianego. Nieraz wiła się z boleści i głośno zawodziła. Koleżanki myślały wtedy, że lada moment nastąpi śmierć. Taki stan trwał jednak cztery lata. Aniela przyjmowała te cierpienia z poddaniem się woli Bożej, nazywała je swoja Kalwarią, ofiarowała je za dusze w czyśćcu.
Ojciec święty Jan Paweł II ogłosił ja błogosławioną w Krakowie 13.08.1991 r.
Wiązanka: Nie marnować cierpień, jakie nas czasem nawiedzają. Wykorzystać je jako próbę zesłaną przez Boga.