Prawdopodobnie wszyscy mieliśmy okazję widzieć jeden obraz dający dużo do myślenia. Jezus przedstawiony jest na nim jako wędrowiec, z łaską w ręku, puka do drzwi jakiegoś domu. Daje się łatwo zauważyć, że te drzwi nie mają na zewnątrz klamki.
Autor tego obrazu chciał plastycznie przedstawić znaną myśl Apokalipsy: „Stoję u drzwi i kołaczę. Jeśli kto usłyszy mój głos i otworzy mi drzwi, wejdę do niego" (Ap 3,15).
Te drzwi bez klamki na zewnątrz oznaczają, że Bóg nie przychodzi do nas ze swoimi łaskami nachalnie, wbrew naszej woli. Od nas zależy, czy otworzymy Mu drzwi i posłuchamy Jego głosu.
Ten głos Boży oczywiście nie jest fizyczny, nie słyszy się go uszami, on działa na rozum. Nie można go usłyszeć, jeśli się nie jest wewnętrznie skupionym. Ten głos nazywamy natchnieniem.
Natchnienie jest jakby promieniem światła duchowego, które oświeca nasz rozum. Jest tajemniczym zaproszeniem, które Jezus daje duszy, aby ją zbliżyć do siebie i usposobić do przyjęcia większych łask. Bywa udzielane, zwłaszcza, gdy jesteśmy w szczególnej potrzebie.
Najczęściej nawiedzają nas natchnienia w czasie rekolekcji, w czasie słuchania kazania, czytania książki ascetycznej, w czasie modlitwy.
Ponieważ natchnienie jest darem Bożym, powinniśmy je przyjąć, docenić i z niego skorzystać, bo Bóg nie po to udziela nam swoich darów, abyśmy je marnowali; kiedyś będziemy musieli zdać przed Nim sprawę, jak je wykorzystaliśmy.
Niestety bardzo wiele ludzi pozostaje głuchymi na ten głos Boga, nie wykorzystuje Jego natchnień. Św. Augustyn mówi: „Boję się Pana przechodzącego". To znaczy, jeżeli Jezus puka do duszy człowieka raz, drugi i trzeci, a ten mu nie otwiera, to Jezus może się oddalić i już więcej nie wrócić.
Czasem natchnienie odnosi się do jakiegoś dobrego uczynku, a czasem proponuje dokonać coś bardzo ważnego i trudnego, np. wstąpić do zakonu, do seminarium, wyjechać na misje, postawić kościół, udzielić pomocy bliźniemu...
Czasem jedno tylko natchnienie podjęte natychmiast i wspaniałomyślnie może się stać prawdziwym odrodzeniem duchowym, początkiem nowegos świętego życia. Natomiast nie wykorzystane natchnienie może zerwać łańcuch wielu łask, których Bóg chciał duszy udzielić.
Natchnienie z lat chłopięcych
Albert Schweitzer, urodzony w 1875 r. w Alzacji, był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym. Mając lat osiemnaście już dawał wspaniałe koncerty organowe w Niemczech, we Francji i w Hiszpanii. Sześć lat później, w dwudziestym czwartym roku życia otrzymał nominację na profesora filozofii uniwersytetu w Strasburgu. Wydawało się wszystkim, że z tej nominacji jest bardzo zadowolony i poza wykładami na uczelni nic więcej go nie zauroczy.
Tymczasem jemu ustawicznie dźwięczały w uszach słowa wypowiedziane niegdyś przez ojca, gdy był jeszcze małym chłopcem: „Murzyni, to najbiedniejsi i najnieszczęśliwsi ludzie na świecie". I inne słowa, już samego Jezusa: „Komu wiele dano, od tego wiele żądać się będzie". Wreszcie: „Idźcie i głoście Ewangelię... uzdrawiajcie chorych". Tymi słowami tak się zainteresował, jakby specjalnie do niego były wypowiedziane.
Pewnego razu przypadkowo wziął do ręki pismo misyjne, w którym wyczytał: „Konieczna pomoc dla misji w Gabone, w krainie najbardziej niezdrowej na kuli ziemskiej". W tej chwili Albert postanowił zrealizować myśl noszoną w duszy od wielu lat. „Jadę!" - powiedział sobie. Oczywiście po odpowiednim przygotowaniu.
Niebawem profesor Filozofii zasiadł z młokosami jako student medycyny. Zdobywszy dyplom, poszedł na praktykę do szpitala, potem jeszcze na rok studiów medycyny tropikalnej. Wreszcie, po ośmiu latach przygotowań w kwietniu 1913 r., mając 38 lat wyruszył dr Schweitzer do Gabonu. Kraj ten leży w środku Afryki, na równiku, nad rzeką Ogove. Wioska, w której miał pracować, nosiła nazwę Lambarene.
Już w dniu przybycia otoczył doktora tłum trędowatych, chorych na malarię, na żółtą febrę, zapalenie płuc, przepuklinę, tropikalne wrzody. Leczył pod gołym niebem, ponieważ nie było na miejscu żadnego budynku, skończył o zachodzie słońca. Miał do dyspozycji tylko podręczną apteczkę i trochę leków misji. Siedemdziesiąt skrzyń z lekarstwami nadeszło dopiero po miesiącu.
Z czasem warunki poprawiły się nieco, przybywało budynków. Dwa razy wybrał się dr Schweitzer do Europy. Koncertami zarabiał na nowe lekarstwa, odczytami zachęcał do pracy na misjach.
Po trzydziestu latach w Lambarene powstał szpital z prawdziwego zdarzenia. Z dr. Schweitzerem współpracowało kilku lekarzy, kilkanaście pielęgniarek. Jednorazowo w pięknych barakach przebywało 3500 chorych. W 1952 r. dr Schweitzer otrzymał pokojową nagrodę Nobla. Umarł w swoim szpitalu w roku 1965, mając lat dziewięćdziesiąt.
Jak to dobrze, że Albert Schweitzer nie zmarnował Bożego natchnienia. Bez niego tysiące biednych murzynów byłoby pozbawionych pomocy lekarskiej.
Wiązanka: Pomyślę, czy jestem uwrażliwiony na Boże natchnienia.