27/ Czytanki na czerwiec: Jezus daje nam dobre natchnienia

Prawdopodobnie wszyscy mieliśmy okazję widzieć je­den obraz dający dużo do myślenia. Jezus przedstawiony jest na nim jako wędrowiec, z łaską w ręku, puka do drzwi jakiegoś domu. Daje się łatwo zauważyć, że te drzwi nie mają na zewnątrz klamki.
Autor tego obrazu chciał plastycznie przedstawić zna­ną myśl Apokalipsy: „Stoję u drzwi i kołaczę. Jeśli kto usłyszy mój głos i otworzy mi drzwi, wejdę do niego" (Ap 3,15).
Te drzwi bez klamki na zewnątrz oznaczają, że Bóg nie przychodzi do nas ze swoimi łaskami nachalnie, wbrew naszej woli. Od nas zależy, czy otworzymy Mu drzwi i posłuchamy Jego głosu.
Ten głos Boży oczywiście nie jest fizyczny, nie słyszy się go uszami, on działa na rozum. Nie można go usłyszeć, jeśli się nie jest wewnętrznie skupionym. Ten głos nazy­wamy natchnieniem.
Natchnienie jest jakby promieniem światła duchowe­go, które oświeca nasz rozum. Jest tajemniczym za­proszeniem, które Jezus daje duszy, aby ją zbliżyć do siebie i usposobić do przyjęcia większych łask. Bywa udzielane, zwłaszcza, gdy jesteśmy w szczególnej potrze­bie.
Najczęściej nawiedzają nas natchnienia w czasie rekole­kcji, w czasie słuchania kazania, czytania książki asce­tycznej, w czasie modlitwy.
Ponieważ natchnienie jest darem Bożym, powinniśmy je przyjąć, docenić i z niego skorzystać, bo Bóg nie po to udziela nam swoich darów, abyśmy je marnowali; kiedyś będziemy musieli zdać przed Nim sprawę, jak je wykorzy­staliśmy.
Niestety bardzo wiele ludzi pozostaje głuchymi na ten głos Boga, nie wykorzystuje Jego natchnień. Św. Augus­tyn mówi: „Boję się Pana przechodzącego". To znaczy, jeżeli Jezus puka do duszy człowieka raz, drugi i trzeci, a ten mu nie otwiera, to Jezus może się oddalić i już więcej nie wrócić.
Czasem natchnienie odnosi się do jakiegoś dobrego uczynku, a czasem proponuje dokonać coś bardzo waż­nego i trudnego, np. wstąpić do zakonu, do seminarium, wyjechać na misje, postawić kościół, udzielić pomocy bliźniemu...
Czasem jedno tylko natchnienie podjęte natychmiast i wspaniałomyślnie może się stać prawdziwym odrodze­niem duchowym, początkiem nowegos świętego życia. Natomiast nie wykorzystane natchnienie może zerwać łańcuch wielu łask, których Bóg chciał duszy udzielić.
Natchnienie z lat chłopięcych
Albert Schweitzer, urodzony w 1875 r. w Alzacji, był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym. Mając lat osiemnaście już dawał wspaniałe koncerty organowe w Niemczech, we Francji i w Hiszpanii. Sześć lat później, w dwudziestym czwartym roku życia otrzymał nominację na profesora filozofii uniwersytetu w Strasburgu. Wyda­wało się wszystkim, że z tej nominacji jest bardzo za­dowolony i poza wykładami na uczelni nic więcej go nie zauroczy.
Tymczasem jemu ustawicznie dźwięczały w uszach słowa wypowiedziane niegdyś przez ojca, gdy był jeszcze małym chłopcem: „Murzyni, to najbiedniejsi i najniesz­częśliwsi ludzie na świecie". I inne słowa, już samego Jezusa: „Komu wiele dano, od tego wiele żądać się bę­dzie". Wreszcie: „Idźcie i głoście Ewangelię... uzdrawiaj­cie chorych". Tymi słowami tak się zainteresował, jakby specjalnie do niego były wypowiedziane.
Pewnego razu przypadkowo wziął do ręki pismo misyjne, w którym wyczytał: „Konieczna pomoc dla misji w Gabone, w krainie najbardziej niezdrowej na kuli ziemskiej". W tej chwili Albert postanowił zrealizować myśl noszoną w duszy od wielu lat. „Jadę!" - powiedział sobie. Oczywiście po odpowiednim przygotowaniu.
Niebawem profesor Filozofii zasiadł z młokosami jako student medycyny. Zdobywszy dyplom, poszedł na prak­tykę do szpitala, potem jeszcze na rok studiów medycyny tropikalnej. Wreszcie, po ośmiu latach przygotowań w kwietniu 1913 r., mając 38 lat wyruszył dr Schweitzer do Gabonu. Kraj ten leży w środku Afryki, na równiku, nad rzeką Ogove. Wioska, w której miał pracować, nosiła nazwę Lambarene.
Już w dniu przybycia otoczył doktora tłum trędowa­tych, chorych na malarię, na żółtą febrę, zapalenie płuc, przepuklinę, tropikalne wrzody. Leczył pod gołym nie­bem, ponieważ nie było na miejscu żadnego budynku, skończył o zachodzie słońca. Miał do dyspozycji tylko podręczną apteczkę i trochę leków misji. Siedemdziesiąt skrzyń z lekarstwami nadeszło dopiero po miesiącu.
Z czasem warunki poprawiły się nieco, przybywało budynków. Dwa razy wybrał się dr Schweitzer do Euro­py. Koncertami zarabiał na nowe lekarstwa, odczytami zachęcał do pracy na misjach.
Po trzydziestu latach w Lambarene powstał szpital z prawdziwego zdarzenia. Z dr. Schweitzerem współ­pracowało kilku lekarzy, kilkanaście pielęgniarek. Jedno­razowo w pięknych barakach przebywało 3500 chorych. W 1952 r. dr Schweitzer otrzymał pokojową nagrodę Nobla. Umarł w swoim szpitalu w roku 1965, mając lat dziewięćdziesiąt.
Jak to dobrze, że Albert Schweitzer nie zmarnował Bo­żego natchnienia. Bez niego tysiące biednych murzynów byłoby pozbawionych pomocy lekarskiej.
Wiązanka: Pomyślę, czy jestem uwrażliwiony na Boże natchnienia.