Chrystus Pan, ustawicznie z Bogiem Ojcem zjednoczony, poświęcał jednak dużo czasu na modlitwę. Po znojnym dniu nauczania często wychodził na górę, aby się modlić. Niekiedy modlił się przez całą noc. Ze wzmożoną gorącością modlił się przed swoją męką w Getsemani.
Być może apostołowie pozazdrościli swemu Mistrzowi tego, że tak długo może się modlić, bo gdy pewnego razu wracał z modlitwy, zwrócili się do Niego z prośbą: „Panie, naucz nas się modlić". Wówczas Jezus nauczył ich modlitwy Ojcze nasz. Polecił im w tej modlitwie prosić najpierw o sprawy wielkie, o Królestwo Boże, potem dopiero o inne łaski i o chleb powszedni.
Pięknie o modlitwie pisze dr Aleksy Carrel. Był kiedyś niewierzącym. Nawrócił się, będąc świadkiem cudownego uzdrowienia swojej pacjentki w Lourdes. Był Francuzem, jednak większą część życia spędził w Stanach Zjednoczonych. Za odkrywcze prace w dziedzinie medycyny otrzymał nagrodę Nobla.
Posłuchajmy, co ten świecki uczony pisze o modlitwie: „Modlitwa jest siłą równie rzeczywistą, jak siła przyciągania ziemskiego. Jako lekarz byłem świadkiem, jak przez ufny akt modlitwy ludzie dźwigali się z dna cierpień i rozpaczy, gdy zawiodły wszelkie zabiegi lecznicze. Jest to jedyna siła na świecie, która zdaje się podważać tak zwane prawa przyrody. Nazywamy cudami przypadki, w których następują zmiany w sposób nagły i niezwykły. Ale cud mniej widoczny dokonuje się stale w sercach tych, którzy odkryli, że modlitwa zapewnia im stały dopływ energii, podtrzymującej ich w trudach i kłopotach codziennego życia". Tyle dr Carrel.
Stwierdzamy często, że modlitwa nie zawsze się nam udaje. Może czasem wynika to z braku przygotowania. Św. Jakub apostoł upomina: „Przed modlitwą przygotuj serce swoje, a nie bądź jak człowiek, który kusi Boga". Istotnie nie można się dobrze pomodlić, jeśli przedtem nie zastanowimy się, z kim chcemy rozmawiać, jeśli nie uprzytomnimy sobie, że stajemy przed Bogiem. Skrzypek musi koniecznie przed koncertem nastroić swój instrument.
Może w pewnym okresie naszego życia odczuwaliśmy na modlitwie jakieś błogie uniesienie, jakąś duchową radość. Potem minęło to uczucie, nastąpiła duchowa oschłość. Nie zniechęcajmy się z tego powodu do modlitwy. Św. Bernard, św. Teresa z Avila i inni święci, którzy często na modlitwie kontemplacyjnej przeżywali niewypowiedziane szczęście, doświadczali również duchowej oschłości przez całe miesiące. Mamy również takich świętych, którzy nigdy nie odczuwali specjalnej radości na modlitwie, niełatwo osiągali skupienie. Należy do nich mieszkaniec Sachary Karol de Foucauld. My również nie żądajmy nadzwyczajnych radości w czasie modlitwy i bądźmy jej wierni także wtedy, gdy nie przychodzi nam łatwo.
Możemy modlić się o wszystko, ale zawsze z poddaniem się woli Bożej. Naśladujmy Zbawiciela, który modlił się w Ogrójcu: „Ojcze, jeśli to może być, niech odejdzie ode mnie ten kielich, jednak nie moja, ale Twoja wola niech się stanie". Nie chciejmy koniecznie postawić na swoim, bez ważnego powodu nie żądajmy cudu.
Rozpoczynając modlitwę, wkraczamy w inny świat. Musimy tam wstąpić z wiarą i przekonaniem, że Bóg jest nieskończenie mądry i wszechmogący, zna nasze potrzeby lepiej niż my sami i kocha nas prawdziwą miłością. Możemy Go prosić o różne łaski, ale nie wolno nam tracić z oczu samego Boga. Módlmy się z wiarą i Bogu samemu oddajmy siebie i nas.
Czasem może nam się zdawać, że modliliśmy się na próżno, bo nie otrzymaliśmy tej łaski, o którą nam chodziło. Nigdy nie modlimy się na próżno. Jeśli nie otrzymujemy tej łaski o którą prosimy, otrzymujemy inną łaskę, o której nie myśleliśmy, laskę ważniejszą i potrzebniejszą niż ta, o którą prosiliśmy.
Chętnie módlmy się wspólnie, nie zawsze indywidualnie. Jezus każe nam mówić: Ojcze nasz, a nie Ojcze mój, Człowiek nie idzie do Boga sam. Dlatego modlitwa nie powinna być wyłącznie prywatna, osobista. Jeśli w naszych warunkach byłoby to możliwe, mówmy wieczorny pacierz razem z całą rodziną. Cieszmy się, że w kościele możemy się modlić razem z innymi, razem uczestniczyć we Mszy św.
Bądź wola Twoja
Osiemnastego sierpnia 1936 roku w małej wiosce Davidola we Włoszech przyszła na świat Benedeita Porro. Jako kilkumiesięczne dziecko zachorowała na Heine Medina, po którym pozostał bezwład jednej nogi. Była dzieckiem inteligentnym, wrażliwym, zachwycała się przyrodą i wielbiła jej Stwórcę. W rodzinie było sześcioro dzieci, wszyscy się kochali, Benedetta czuła się szczęśliwa.
Wkrótce, jednak, to ziemskie szczęście zczeżnie bezpowrotnie. Rozpoczynając liceum Benedetta cierpi na osłabienie kręgosłupa, musi chodzić w specjalnym gorsecie, podpiera się laską. Traci słuch. Ogarniają strach i udręka. W drugiej klasie licealnej już nie słyszy profesora. Napisała wtedy w swoim pamiętniku: „Być może pewnego dnia nie usłyszę już nic z tego, co do mnie mówią, ale zawsze będę słyszała głos mojej duszy i to jest prawdziwa droga, którą powinnam kroczyć".
Jesienią 1953 r. ukończywszy liceum zapisała się na medycynę. Nic już wtedy nie słyszała. Koleżanka Anna pomagała jej kontaktować się z otoczeniem. Z ostatniego egzaminu już musiała zrezygnować.
W czerwcu 1959 r. następuje paraliż nóg, potem całego ciała, zostaje przykuta do łóżka. Traci dotyk, smak i powonienie.
Mówi wtedy do swojej koleżanki Marii Grazia, że w swoim cierpieniu przeżywa momenty radości. "Wydaje mi się czasem - wyznaje - że leżę na ziemi przygnieciona ciężarem wielkiego krzyża. Wzywam wtedy Jezusa z miłością, a On, pełen słodyczy, pozwala mi przytulić głowę do swojej piersi. Czy znasz, Mario, słodycz takich chwil?"
W maju 1962 r. jedzie Benedetta do Lourdes. Nie doznaje żadnej poprawy na zdrowiu, ale pełne zdrowie uzyskuje leżąca obok sparaliżowana kobieta, za którą Benedetta się modliła.
W lutym 1963 r. Benedetta traci wzrok. Jest więc teraz głucha, niewidoma, zachowała tylko resztkę głosu i czucie w prawej ręce. Domownicy „mówią" do niej tylko alfabetem Morsa, poruszając jej prawą ręką. Z początku była zrozpaczona, wnet jednak odzyskała spokój.
W tym czasie dyktuje matce list do przyjaciółki, w którym czytamy między innymi: „W smutku mej głuchoty i najgłębszej ciemności całą siłą woli chcę być cierpliwą. Staram się być taką, jaką On chce mnie mieć: małą, najmniejszą, jaką czuję się w istocie, gdy zdołam wśród nocy ciemności ogarnąć Jego nieskończoną wielkość".
Po raz drugi jedzie do Lourdes. Cudem dla niej staje się odkrycie jej prawdziwego powołania: powołania dźwigania krzyża. „Jak nigdy przedtem - pisze do przyjaciółki - uświadomiłam sobie bogactwo kryjące się w mojej sytuacji. Nie pragnę już niczego innego, jak tylko trwania w nim nadal. To jest właśnie dla mnie cudem, którego doznałam w Lourdes".
Pierwszego listopada 1963 r. miała Benedetta widzenie, które tak opowiedziała odwiedzającej ją tego dnia koleżance: „Weszłam na cmentarz w Romanii. Jeden z grobów był otwarty, oświetlony tak silnym światłem, że moje oczy nie mogły tego znieść. W tym świetle dostrzegłam białą różę".
Krótko przed śmiercią powiedziała do matki: „Mam nadzieję, że wezwanie nie każe na mnie długo czekać... słyszałam głos Oblubieńca. Modlitwa przychodzi mi z trudnością, ale ofiaruję się cała, taką jaką jestem. On, który żyje we mnie. poprowadzi mnie aż do samego końca".
23 stycznia 1964 r. doniosła jej matka, że mimo mrozu w ogrodzie zakwitła biała róża. Benedetta, wspominając swoje widzenie, odpowiedziała: „To znak pełen słodyczy. Dla tych, którzy wierzą, wszystko jest znakiem".
Tego samego dnia zmarła, mając lat 33.
Wiązanka: Prosząc Boga o potrzebne łaski, zdajmy się na Jego wolę.